Blask zielonego słońca zalewał wszystko wokoło. Budynki o skośnych ścianach i płaskich dachach dygotały w rozżarzonym powietrzu. Gorący wiatr wiejący z góry przesuwał tumany czarnego kurzu. Padał deszcz. W poprzek. Tam, gdzie deszcz uderzał w tuman kurzu, powstawała kula zielonego błota. Przez chwilę wisiała w powietrzu, potem eksplodowała, chlapiąc w losowo wybranym kierunku.
Ulice miasteczka były puste. Gdzieniegdzie ktoś przemykał chyłkiem, gubiąc po drodze kawałki materii. Kiedy zmalał już tak, że tempo ruchu stawało się zbyt wolne, pożerał wiszącą kulę błota, zanim wybuchła. Powiększony szedł dalej, zostawiając w czerwonym asfalcie głębokie wypukłości śladów.
Nagle od strony morza rozległ się huk. Wielki pocisk artyleryjski leciał w kierunku miasta. Tuż przed nim rozmyślił się, wyciągnął zza pazuchy flaszkę taniej wódki i pociągnął długi łyk. Zagryzł kiszonym ogórkiem zwisającym z krzaka rosnącego na sąsiedniej chmurce. Potem pożarł też chmurkę, a krzak schował za pazuchę. Zawrócił i uderzył w okręt, z którego go wystrzelono. Okręt stanął w płomieniach, zielony blask rozświetlił noc. A potem zgasł i utonął w odmętach sinego nieba. W ostatniej chwili z okrętu uciekł szczur, a na jego grzbiecie zabrał się jakiś marynarz. Zgubił po drodze obie głowy i przeszło połowę rąk, ale ocalał.
Jednocześnie z morskim atakiem zaczął się atak powietrzny. Czołgi zjeżdżały na linach z wiszących wysoko pod powierzchnią ziemi helikopterów. Zobaczywszy zdradę pocisku artyleryjskiego uciekły gdzie pająk rośnie. Został tylko jeden, walczył do końca. Wreszcie jednak został trafiony przez wieśniaków zgniłym jajkiem. Miecz wypadł mu z ucha, czołg padł i chwilę wił się w konwulsjach.
Tak oto skończyła się kolejna inwazja.
Ulice miasteczka były puste. Gdzieniegdzie ktoś przemykał chyłkiem, gubiąc po drodze kawałki materii. Kiedy zmalał już tak, że tempo ruchu stawało się zbyt wolne, pożerał wiszącą kulę błota, zanim wybuchła. Powiększony szedł dalej, zostawiając w czerwonym asfalcie głębokie wypukłości śladów.
Nagle od strony morza rozległ się huk. Wielki pocisk artyleryjski leciał w kierunku miasta. Tuż przed nim rozmyślił się, wyciągnął zza pazuchy flaszkę taniej wódki i pociągnął długi łyk. Zagryzł kiszonym ogórkiem zwisającym z krzaka rosnącego na sąsiedniej chmurce. Potem pożarł też chmurkę, a krzak schował za pazuchę. Zawrócił i uderzył w okręt, z którego go wystrzelono. Okręt stanął w płomieniach, zielony blask rozświetlił noc. A potem zgasł i utonął w odmętach sinego nieba. W ostatniej chwili z okrętu uciekł szczur, a na jego grzbiecie zabrał się jakiś marynarz. Zgubił po drodze obie głowy i przeszło połowę rąk, ale ocalał.
Jednocześnie z morskim atakiem zaczął się atak powietrzny. Czołgi zjeżdżały na linach z wiszących wysoko pod powierzchnią ziemi helikopterów. Zobaczywszy zdradę pocisku artyleryjskiego uciekły gdzie pająk rośnie. Został tylko jeden, walczył do końca. Wreszcie jednak został trafiony przez wieśniaków zgniłym jajkiem. Miecz wypadł mu z ucha, czołg padł i chwilę wił się w konwulsjach.
Tak oto skończyła się kolejna inwazja.