< > wszystkie blogi

Nieśmiesznyblog

Tylko nieśmieszne historie

Mrusica

27 lipca 2017
Dzisiejszy tekst podszyty będzie delikatną nutką czarnego humoru, dlatego jeśli ktoś takowego nie trawi, to niech ów wpis sobie odpuści, ażeby, parafrazując, nie pozostał niesmak.
Aby opowiedzieć Wam tę anegdotkę, musimy cofnąć się do czasów, kiedy to miałem przyjemność uczęszczać do przybytku zagrożonego wyginięciem, który zwie się gimnazjum. Dobiegał już trzeci rok przedniej zabawy, jakiej można tam doświadczyć, gdy beztroski czas przyćmiło widmo zbliżających się nieuchronnie egzaminów gimnazjalnych! Tak, tematyka tego trudnego, poważnego i wymagającego egzaminu zaczęła być poruszana coraz częściej, czy to w szkole, czy na spotkaniach towarzyskich, czy też w domowym zaciszu. Chcąc ułatwić nam przygotowanie się do morderczego starcia, nasza placówka edukacyjna zorganizowała egzaminy próbne. Wynikło z nich, iż mam delikatne, prawie znikome, praktycznie nieistniejące, a wręcz pomijalnie małe! problemy z matematyką, aczkolwiek na tyle poważne, że byłyby one w stanie stanąć na mojej drodze do wymarzonego liceum (a także do świetlanej przyszłości, jak twierdziła moja mama). Potrzebne więc były korepetycje. Zaczęły się poszukiwania. Cała rodzina została zmobilizowana. Uruchamiamy kontakty, odgrzebujemy stare znajomości, jednoczymy się z wrogami, byleby tylko znaleźć tego idealnego fachowca, który w dość krótkim czasie zrobi ze mnie co najmniej Stefana Banacha. Liczyła się tylko poczta pantoflowa, bo przecież „w tym Internecie to nie wiadomo kto się ogłasza”. Wreszcie, udało się! Mamy upragnioną, idealną korepetytorkę! Grafik ma wypchany po brzegi, uczniów na kopy, sława na całe miasto i obrzeża, ale zgodziła się mnie przyjąć! Przyszłość uratowana! Pani Helena, tak ją tu sobie nazwijmy, miała jednak jedną przypadłość – była otyła. Chociaż obawiam się, iż w tym przypadku jest to daleko posunięty eufemizm. Dlatego aby przybliżyć Wam nieco jej sylwetkę powiem, iż stan zdrowia nie pozwalał jej już na nauczanie w szkole. Mało tego, nie była w stanie się samodzielnie poruszać, a że dom, w którym mieszkała, był piętrowy, to jej przestrzeń życiowa ograniczała się do górnego piętra. Oczywiście wcale mi to nie przeszkadzało, chociaż z ręką na sercu przyznam, iż zdarzało mi się stroić niewybredne żarty z jej tuszy z kolegami, którzy również do niej uczęszczali, jednak kto pierwszy nie śmiał się z grubych ludzi, niech pierwszy rzuci boczkiem. Przygotowywania z panią Heleną zakończyły się sukcesem - egzamin zdałem na tyle dobrze, że udało mi się kontynuować naukę w liceum, w którym planowałem, gdzie wybrałem profil matematyczno-fizyczny. Wprawdzie rodzice proponowali, aby kontynuować współpracę z korepetytorką, by nie narobić sobie zaległości, gładko wejść w materiał licealny i całe trzy lata przygotowywać się do egzaminu dojrzałości, jednak ja, zmęczony tym intensywnym rokiem przygotowań i niebotycznych wyrzeczeń, postawiłem w końcu na swoim i zamknąłem rozdział mojego życia zatytułowany „Pani Helenka”. Jak się okazało, nie na długo. Historia bowiem lubi się powtarzać i już pod koniec drugiej klasy liceum próbne egzaminy maturalne wykazały, że (niespodzianka!) poziom mojej wiedzy z matematyki jest całkiem znośny, a nawet prawie bez zarzutu tragiczny. Na wymarzone studia (ani świetlaną przyszłość, jak twierdziła moja mama) nie mam co liczyć. Co w tej sytuacji? Oczywiście, że korepetycje i oczywiście, że u pani Helenki. Biorę zatem telefon, wyszukuję w kontaktach numer i dzwonię. Jako ciekawostkę dodam, iż pani Helenka w mojej książce adresowej zapisana była jako Mrusica. Wynikało to z faktu, iż miała kilka kotów, z których jeden wabił się właśnie Mrusica, a który często wskakiwał na stół, przy którym odbywały się zajęcia, powodując tym głośny krzyk swojej właścicielki; dodatkowo nazwa ta świetnie pasowała do pani Helenki, toteż tak zwykliśmy ją nazywać wśród znajomych. Wracamy jednak to historii głównej. Otóż numer naszej zbawicielki był nieaktywny. Teraz ma pewnie inny, pomyślałem. Zadzwoniłem do kolegi, który również kiedyś miał epizod z Mrusicą, aby zdobyć jej nowy namiary, jednak misja zakończyła się niepowodzeniem i nie uzyskałem żadnych informacji. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko udać się tam osobiście. Wsiałem na rower i po piętnastu minutach byłem na miejscu. Otworzyłem bramę, jak to kiedyś miałem w zwyczaju, wprowadziłem rower, podszedłem do drzwi i zapukałem (dzwonka nie było). Cisza. Nikt się nie odzywa. Pukam więc drugi raz. I trzeci. I czwarty. Nadal nic. W końcu przyszło mi na myśl, że być może jest sama w domu, a ona mi raczej nie otworzy. Nacisnąłem na klamkę i, o dziwo, drzwi były otwarte. Niepewnie wszedłem do środka, wykrzykując głośno „dzień dobry” i czując się jak włamywacz. Nadal żadnego odzewu, więc zacząłem wchodzić na piętro, czując się jeszcze bardziej jak złodziej i coraz bardziej histerycznie wykrzykując „dzień dobry” na przemian z „halo?” i „pani Helenko?”. W końcu znalazłem się na piętrze i zmierzałem do jej pokoju. Zanim zdążyłem tam dojść, w korytarzu ukazał się mąż pani Heleny i nieco zaspany zapytał o co chodzi. Pełen poczucia winy spowodowanego wtargnięciem do domu, począłem szybko i chaotycznie tłumaczyć, iż przyszedłem do pani Helenki, bo chciałem się zapisać na korepetycje, a że pani Helenka nie odbierała telefonu to przyjechałem, a nikt nie otwierał to wszedłem i chciałem pogadać z nią osobiście. Po zakończeniu mych tłumaczeń mąż pani Heleny w milczeniu wpatrywał się we mnie przez kilka sekund, po czym rzekł: „Helena nie żyje” i wrócił do pokoju. To by było na tyle, jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. Zdaję sobie sprawę, iż ten tekst nie wszystkich może bawić. W takiej sytuacji odsyłam to tytułu bloga. Dziękuję za uwagę, dobranoc.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi