Praktycznie za każdym razem, gdy rozmawiam z jakimś obcokrajowcem
uczącym się polskiej mowy, prędzej czy później zawsze musi
pojawić się to pytanie: „Czy was do reszty pojodłowało z tymi
nazwami miesięcy?”. I jakby się zastanowić, to trochę racji w
tych pretensjach jest. Na tle języków, które bezczelnie zgapiły
miesiące z łaciny, Polacy faktycznie popisali się godną podziwu
kreatywnością.
Jak wiadomo, to Rzymianie wprowadzili podział na
dwanaście miesięcy. Juliański porządek wchłonęła potem reszta
Europy, w tym po przyjęciu chrześcijaństwa – także i my. I
podczas gdy większość świata lekko tylko zmodyfikowała łacińskie
nazwy, to Polacy i paru naszych sąsiadów wprowadzili swoje własne. Oprócz maja i marca.
Cholera właściwie wie, dlaczego akurat maj i marzec nie zostały
brutalnie spolonizowane. Interesująca jednak jest zarówno
etymologia naszych zamienników, jak i fakt, że polskie miesiące
miały zadziwiającą tendencję do… migrowania.
Każdy rok zaczyna
się od… lutego. Jeszcze w XIV wieku to właśnie ten miesiąc
następował po grudniu. Chociaż warto odnotować, że i sam
grudzień nie zawsze był dwunastym miesiącem roku, bo bywały
okresy, że tym mianem nazywano
współczesny listopad. Podobną
łajzą był wrzesień, który migrował niekiedy od miesiąca
dziewiątego aż do jedenastego. No dobra. Wróćmy jednak do
stycznia i etymologii tej nazwy.
Najprostsze i
najlogiczniejsze wytłumaczenie tego miana to oczywiście skojarzenie
ze stykaniem się – wszakże to taki właśnie styk starego i
nowego roku. Bardziej wnikliwi językoznawcy twierdzą jednak, że
chodzi tu bardziej o tyki, czyli drzewne żerdzie, które w
większości gospodarstw cięto na zimę. Był to bowiem okres
pozyskiwania drewna opałowego.
Ten miesiąc uchodzi
za najzimniejszy w roku. Gdyby to dziś przyszło nam wymyślać
nazwę dla tego okresu, to wśród propozycji pojawiłyby się
zapewne takie wyrazy, jak na przykład „piździelec”, „zmarzlik”
czy po prostu „srogi”. No i właśnie to ostatnie słowo jest tu
etymologicznym „kluczem” do odkrycia tajemnicy lutego. Otóż
właśnie „lutym” określano niegdyś coś
srogiego, okrutnego
czy wręcz dzikiego.
Chociaż nazwę tę można też było stosować
w stosunku do człowieka czy innego przedstawiciela ziemskiej fauny.
Lutym mógł więc być na przykład jakiś bezlitosny watażka lub
wyjątkowo zacietrzewione zwierzę. Luta bywała też zimna, w tym
znaczeniu – tak mroźna, że mocz chłopu zamarza w locie…
A mogliśmy
konsekwentnie zostać przy rodzimej, stosowanej jeszcze paręset lat
temu, nazwie
„brzezień”… To w trzecim miesiącu roku do życia
powracały brzozy, a to oznaczało początek sezonu na sok brzozowy.
Niestety jednak z jakiegoś powodu to piękne miano wyparte zostało
przez delikatnie spolszczony odpowiednik niemieckiego wyrazu „marz”.
Nasi germańscy przyjaciele skorzystali z łacińskiego
„martiusa”
wywodzącego się od rzymskiego boga Marsa. Według tamtych wierzeń
był on partonem wiosny oraz… wojny. Ma to sens – to przecież
wraz z nadejściem cieplejszych dni można było wznowić „zamrożone”
na czas zimy działania wojenne.
Tu zaskoczeń nie
będzie. W kwietniu wyrastają pierwsze, dorodne kwiatki na łąkach,
więc skojarzenie samo się nasuwa. Czy wiedzieliście jednak, że
jeszcze kilkaset lat temu miesiąc ten zwano zwodzikwiatem albo (o
zgrozo!)
łżykwiatem? I tu już wytłumaczenie jest znacznie
ciekawsze – otóż czwarty miesiąc roku miał, dosłownie,
wyłudzać na ziemi przedwczesne wyrastanie kwiatów. Jak wiadomo, to
nieco zwodnicze posunięcie, biorąc pod uwagę, że przymrozki w
kwietniu potrafią jeszcze boleśnie pokąsać niejedną, słabiej
odzianą, dupkę.
Toż to i kolejny
miesiąc o łacińskim pochodzeniu. Maius pochodził od Mai,
która to była matką Merkurego. Jako że miesiąc ten to już
prawdziwy spektakl kolorów, wyrazem „maić” zaczęliśmy
określać strojenie się. Podobnie jednak jak w przypadku marca,
również i maj posiadał swoją staropolską nazwę. A brzmiała ona
„trawień”, co oczywiście jest nawiązaniem do zieleniących się
traw!
Tu już będzie
znacznie ciekawiej, albowiem czerwiec to zarówno miesiąc, jak i
pewien
charakterystyczny pluskwiak. Mowa o czerwcu polskim
(
Porphyrophora polonica). Owad ten obecnie jest dość rzadko
spotykany, ale jeszcze parę wieków temu występował on na naszych
terenach powszechnie. Mało tego – czerwce w XV i XVI wieku
były jednym z naszych najważniejszych towarów eksportowych. Właśnie w szóstym miesiącu roku zbierało się larwy tego
pluskwiaka, suszyło je na chlebowych piecach, a następnie mełło
na proszek. Produkt ten był bowiem głównym elementem barwników
wykorzystywanych w malarstwie oraz włókiennictwie.
Kto wie? Może
niejeden obraz renesansowych mistrzów pędzla powstał właśnie
dzięki temu importowanemu z naszych ziem stworzeniu?
Dopiero w trakcie
podbijania Ameryk okazało się, że żerująca na tamtejszych
opuncjach koszenila (czyli tzw. czerwiec kaktusowy) jest znacznie
tańsza w pozyskiwaniu i lukratywny biznes Polaków mocno podupadł.
W czerwcu zbierało
się pluskwiaki, natomiast w lipcu kwitły lipy. Ale nie tylko –
siódmy miesiąc roku to czas rozkwitu wielu roślin miododajnych. Dawniej lipiec nazywano lipieniem. Zresztą nazwa ta pojawia się też w języku
ukraińskim (липень – „lipen”) i białoruskim (ліпень
– „lipen”). Natomiast w Chorwacji, gdzie słonko przygrzewa
jakby mocniej i lipy kwitną trochę wcześniej, czerwiec nazywa się mianem „lipanj”, podczas gdy
już
sam lipiec staje się sierpniem („srpanj”).
Proste – sierpień
to czas zbierania plonów, więc w ruch idą sierpy, czyli jedne z pierwszych narzędzi rolniczych. Najstarsze dowody stosowania tego
zakrzywionego ostrza liczą sobie 10 tysięcy lat, natomiast na
naszych terenach noże przypominające sierpy używano
już w
okolicach początkowego neolitu.
Warto jednak wspomnieć, że
sierpień nie zawsze był sierpniem. Kiedyś nazywano go
stojączką. W miesiącu
tym wszystkie rośliny osiągają swoją pełnię wzrostu i wszystko
wydaje się być zatrzymane w swoim oczekiwaniu na czas przekwitania.
Stojączka brzmi znacznie lepiej niż przyjęta przez inne
europejskie kraje nazwa miesiąca będąca hołdem dla cesarza
Oktawiana Augusta, który to wyzionął ducha właśnie w tym
miesiącu.
September pochodzi
od łacińskiego „septimus”, czyli „siódmy”, więc określa
siódmy miesiąc roku.
Czego nie rozumiesz? Wcześniej Rzymianie
posługiwali się tzw. kalendarzem republikańskim, w którym to
nowy rok zaczynał się 1 marca. W 153 roku p.n.e. przesunięto
ten moment na 1 stycznia tylko po to, aby można było wybrać nowych
konsulów przed wznowieniem zbrojnych działań na Półwyspie
Iberyjskim. Troszkę się jednak ten porządek rozregulował i
dopiero Juliusz Cezar na nowo zsynchronizował kalendarz, dorzucając
90 dni do 46 roku p.n.e.
Na szczęście
polska nazwa siódmego dziewiątego miesiąca nie jest już tak
kłopotliwa. Wrzesień to po prostu okres kwitnienia wrzosów!
Po upalnym lecie
chłodny, zwiastujący nadejście nieuniknionej zmarzliny, miesiąc
często określany jest mianem „piździernika”, co jest w pełni
zrozumiałe, ponieważ zimno nie jest tym, co tygryski lubią
najbardziej. W języku staropolskim używano określenia
„paździerzeń”. Nazwa ta wywodzi się oczywiście od paździerza,
czyli od zdrewniałych elementów roślin włóknistych, głównie
konopi i lnu, które obecnie wykorzystuje się chociażby w produkcji
płyt paździerzowych. Dawniej jednak ten fragment roślin był
raczej bezużyteczny. Do dziś słowem tym określa się
rzeczy stare, nieprzydatne i zbędne.
Liście spadają, to
jest i listopad – ulubiony miesiąc instagramowych jesieniar. Zero
filozofii.
Tutaj już za to tak
łatwo nie będzie. Grudzień w takiej samej lub bardzo podobnej
formie funkcjonuje w wielu słowiańskich językach, a jego nazwa
pochodzi od wyrazu
„gruda”. Prawdopodobnie chodziło o to, że w
tym okresie ziemia pokryta jest zmarzniętymi, zbitymi grudami ziemi. Niektórzy lingwiści uważają jednak, że źródła należałoby
się doszukiwać w staroczeskim wyrazie „hardy”, czyli zimny,
surowy, szorstki. Większość znawców naszej mowy skłania się
jednak ku pierwszej hipotezie i doszukują się korzeni nazwy ostatniego
miesiąca roku w smutnych, skostniałych grudach.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą